Z debiutami bywa różnie. Są pisarze, którzy już pierwszym opowiadaniem
potrafią wkraść się w serca czytelników i zostać w nich na bardzo długo
(mowa tu o panu Wegnerze, którego "Opowieści z meekhańskiego pogranicza"
są wprost cudowne), a są też tacy, o których już nigdy pragnęlibyśmy
nie usłyszeć. Takim panem jest Paweł Patucha.
Abstrahując od okładki, która moim zdaniem wypada naprawdę marnie (kobieta prawdopodobnie miała być główną bohaterką, a te czerwone i niebieskie kropki, składające się na obraz wilka... też nie wypadają atrakcyjnie), lektura "Turnieju" była dla mnie katorgą.
Abstrahując od okładki, która moim zdaniem wypada naprawdę marnie (kobieta prawdopodobnie miała być główną bohaterką, a te czerwone i niebieskie kropki, składające się na obraz wilka... też nie wypadają atrakcyjnie), lektura "Turnieju" była dla mnie katorgą.
Fabuła rysuje się zwyczajnie - grupa przyjaciół wyrusza na tytułowy
"Turniej", aby uratować najbliższych jednego z bohaterów, a tym samym
zabić potężną czarownicę. W ruch idą miecze, łuki, topory, sejmitary, a
nawet "gwiazdki do miotania", jak nazwał je autor. Pan Patucha nie
popisał się wyobraźnią również przy wybieraniu imion dla swoich
bohaterów, bowiem obok tych fantastycznie brzmiących, takich jak Asimo
czy Viridorix, występują te zwyczajne, na których widok na twarzy
czytelnika pojawia się pobłażliwy uśmiech. Mam tu na myśli Kokainę
(sic!) czy chociażby Chomika. Również nazwy miejsc potrafią zaskoczyć -
obok Grindelwaldu znajdziemy pospolicie brzmiący Olsztynek.
W "Turnieju" mamy nagromadzenie fantastycznych postaci. Oprócz wilkołaków, wampirów i trolli pojawiają się również elfy czy krasnoludy. Te ostatnie wyglądają i zachowują się tak stereotypowo, że czytając o nich ma się wrażenie, iż to fragment z powieści Tolkiena (nie licząc kulejącego języka).
W "Turnieju" mamy nagromadzenie fantastycznych postaci. Oprócz wilkołaków, wampirów i trolli pojawiają się również elfy czy krasnoludy. Te ostatnie wyglądają i zachowują się tak stereotypowo, że czytając o nich ma się wrażenie, iż to fragment z powieści Tolkiena (nie licząc kulejącego języka).
W książce wszystko jest niespójne i nijakie. Czynności, które powinny
trwać chwilę, przeciągają się godzinami, a te, które powinny zająć
trochę więcej czasu, zostają wykonane w moment. Dodatkowo brak
jakichkolwiek konsekwencji czynów bohaterów - nieważne, co zrobią,
wszystko ujdzie im na sucho, a jeśli nawet kogoś poważnie zranią, ten z
głupkowatym uśmiechem na ustach zaraz się do nich przyłączy i jeszcze
życie uratuje!
W "Turnieju" aż roi się od błędów merytorycznych i stylistycznych. Autor
pisze, iż główna bohaterka miała włosy zaplecione w koński ogon, a
spódnicę myli z sukienką. Dodatkowo postacie noszą glany (jest to
gatunek fantasy, czas akcji - średniowiecze), ogromny dziedziniec
porównany zostaje do boiska piłkarskiego, a jeden z głównych bohaterów
najchętniej zebrałby wszystkich czarodziejów pod murem i ich
rozstrzelał. Dzięki takim przykładom ignorancji już nie dziwi fakt, iż
autor myśli, że koń posiada łapy, a nie kopyta. Jakby tego było mało, na
jednej stronie, bez żadnego uprzedzenia, autor potrafi zmienić
narratora. Książka nie posiada żadnego podziału na części czy rozdziały,
przez co czyta się ją jeszcze gorzej.
Dzięki merytorycznym, a także stylistycznym błędom i niefortunnym,
rymowanym sformułowaniom (takim jak na przykład "napięte ze złości do
granic możliwości"), czytanie "Turnieju" powoduje niekontrolowane
wybuchy śmiechu. Wśród tego można znaleźć jeszcze mnóstwo powtórzeń i
powiedzeń rodem z podwórka. Przytoczę dwa z nich: "ciemno jak w dupie u
Murzyna" oraz "Hogart zrobi fiki miki i już ma wszystkie twoje grosiki, a
tobie krew z karku siki siki". Podczas lektury tej książki pojawiało mi
się w głowie tylko jedno pytanie: czemu coś takiego w ogóle zostało
wydane. To wygląda tak, jak gdyby przed wypuszczeniem tego do drukarni
nikt nie poświęcił ani chwili na korektę błędów, którymi debiut
literacki pana Patuchy jest wręcz najeżony.
Inną sprawą, która naprawdę razi, są źle napisane dialogi. Postacie są
nierealne, a rozmawiają ze sobą jak przedszkolaki. To dziwi tym
bardziej, iż w końcu nie wiadomo, do kogo adresowana jest książka.
Gdzieś w sieci natknęłam się na tag "literatura młodzieżowa". Cóż, ja
swojemu dziecku nie dałabym czegoś takiego do przeczytania. Co prawda
dialogi są na poziomie dzieci, jednak przetykane bardzo współczesnymi
wulgaryzmami, tworzą naprawdę przedziwną mozaikę.
Nawet, jeśli bardzo bym chciała, nie potrafię powiedzieć o tej książce
nic dobrego poza tym, że w drugiej połowie nie męczyłam się aż tak jak
na początku i byłam w stanie przeczytać pięćdziesiąt stron za jednym
razem. Czytanie "Turnieju" jest naprawdę ciężkim doświadczeniem. Lektura
idzie bardzo topornie, a autor w niczym nie pomaga, a wręcz przeciwnie -
na każdej stronie rzuca czytelnikowi kłody pod nogi. Ci, którzy są
nastawieni na ciekawe opisy, nie mają szans przetrwania, bowiem w tej
książce opisów nie ma wcale - wszystko kręci się wokół walki, ucinania
łbów (tak kończy się większość potyczek), jedzenia, seksu i spania.
Wątpię, aby taka proza zainteresowała dorosłego, dojrzałego czytelnika.
Przez ogromną ilość wulgaryzmów oraz erotykę właściwie na każdej
stronie, ciężko coś takiego polecić nastolatkom. Dla kogo więc
przeznaczona jest ta książka? Ja z czystym sumieniem nie polecam jej
nikomu - chyba że ktoś za wszelką cenę chce się umartwiać, lub jest
ciekawy, jak absolutnie nie pisać.
Taka słaba ocena. Cóż raczej nie będę szukała na siłę tej książki. Może kiedyś. :)
OdpowiedzUsuńNiestety przykro mi to mówić, ale odradzam czytanie jej.
UsuńYay, uwielbiam mieszanie z błotem :D
OdpowiedzUsuńCzasem inaczej się nie da :)
UsuńBrzmi trochę jak zapis sesji RPG, zwłaszcza te porównania do współczesności. Ale o ile na sesji pomaga to wyobrazić sobie miejsce akcji, to w książce nie powinna mieć miejsca.
OdpowiedzUsuńA kto wydał to arcydzieło?