"Skrzydła nad Delft" przyciągają swoją piękną okładką. Ilustracja przedstawia dziewczynę w zielonej sukience na tle krajobrazu miasteczka; to prawdopodobnie główna bohaterka książki, Louise Eeden. Oprócz tych na okładce i skrzydełkach, ilustracje znajdują się również wewnątrz książki - rozpoczynają prawie każdy rozdział. I chociaż nie są one już tak kolorowe, to i tak cieszą oko.
Aubrey Flegg stworzył piękną historię nie tylko o miłości. Jest to bowiem również opowieść o astronomii, malarstwie, religii, uprzedzeniach oraz o wielu innych wartościach. Dziwić może jednak, że Irlandczyk pisze o XVII-wiecznej Holandii. Przyznam się, że z takim połączeniem jeszcze nie miałam do czynienia, jednak w żadnym wypadku nie wyszło to na niekorzyść autora czy samej powieści.
"Skrzydła nad Delft" to historia o szesnastoletniej Louise, spadkobierczyni wielkiej fortuny, która na życzenie ojca pozuje malarzowi Jakobowi Haitinkowi. Po miasteczku zostają rozsiane plotki, iż jest ona zaręczona z Reynierem DeVries, a dzięki temu małżeństwu przedsiębiorstwa dwóch rodzin połączą się z obopólną korzyścią. Wszystko się komplikuje, a historia trwa tyle, ile namalowanie portretu, bowiem zaczyna się, kiedy Louise pierwszy raz przekracza próg pracowni Mistrza, a ma swój koniec, gdy gotowy już portret spoczywa na sztaludze. W "Skrzydłach nad Delft" znajdziemy ciekawe kreacje postaci, a każda z nich ma swój niepowtarzalny charakter. Szczególnie podobała mi się przedstawiona więź pomiędzy Louise a jej ojcem, właścicielem fabryki porcelany. Miłość pomiędzy dzieckiem a rodzicem została pokazana w naprawdę wzruszający sposób, a gotowość córki do poświęceń jest piękna. Jak to często bywa, źli bohaterowie na końcu okazują się być dobrzy, dobrzy okazują się być źli - życie naprawdę potrafi być przewrotne.
Trzymając "Skrzydła..." w dłoni możemy z czystym sumieniem powiedzieć, że wydawnictwo postarało się, aby wydać je dobrze. I chociaż w niektórych miejscach możemy natknąć się na błędy i literówki, to jednak ich ilość nie jest tak duża, jak w książkach innych wydawnictw. Mam nadzieję, że przy następnych pozycjach będzie już tylko lepiej.
To, co jest w "Skrzydłach..." świeże i oryginalne to nie fabuła, ale wszystko to, co kręci się wokół niej. Nie jest to więc zwyczajny romans czy powieść dla młodzieży, bowiem pod przykrywką miłości autor przemyca trudne wybory, nietolerancję oraz pytanie o samą wiarę. Mimo wszystkiego, co w niej dobre, książka mnie nie porwała. Owszem,
historia jest ciekawa, następuje parę zaskakujących wydarzeń, miasteczko
Delft oraz kwestie związane z malarstwem opisane są naprawdę dobrze (szczególnie pozyskiwanie i mieszanie farb),
jednak nie jest to nic wybitnego (chociaż, jak głosi okładka, jest to
najlepsza irlandzka powieść roku). Całość umieszczona jest w ciekawej
scenerii i czasach, jednak temat rodzącego się uczucia między ludźmi z
różnych sfer czy nawet różnego wyznania był już poruszany w literaturze
nieraz.
Co ciekawe, w przedmowie autor daje nam do zrozumienia, że powstanie
dalszy ciąg tej historii - wspomina o trylogii, która ma się nazywać
"Louise", a której "Skrzydła nad Delft" są pierwszą częścią. Co prawda
nie mam pojęcia, jak po ostatnich wydarzeniach z książki pan Flegg
zamierza rozwinąć opowieść, ale mam nadzieję, że będzie mi dane
zapoznać się z kontynuacją. W posłowiu autor dostarcza nam informacji, dzięki którym możemy sobie bez problemu wyobrazić, iż ta historia naprawdę mogła mieć miejsce. W "Skrzydłach nad Delft" oprócz tych fikcyjnych postaci przedstawione są bowiem również te prawdziwe, które w tamtych czasach żyły w miasteczku. Jedną z tych postaci jest malarz Fabritius, sąsiad Louise. Nawet szczygieł, namalowany przez tego artystę, istniał naprawdę. Wydarzenie, które miało miejsce na ostatnich stronach powieści również jest prawdziwe, co dokładnie umiejscawia w czasie wypadki z utworu.
Fajna recenzja. Myślę, że jak dorwę gdzieś kiedyś ta książkę to z pewnością ją przeczytam :)
OdpowiedzUsuńLubię powieści, które poza romansem mają coś do zaoferowania. Skrzydła trafiły na moją listę "do przeczytania" z wielu powodów, a Twoja recenzja jeszcze zaostrzyła mi apetyt.
OdpowiedzUsuń